Niemieccy okupanci pięć lat dławili polską stolicę i prawie nie było dnia bez aktów poniżania ani nocy bez obławy. Nieustannie dochodziło w Warszawie do aktów przemocy i ekscesów. Wreszcie nastał czas odwetu. 1 sierpnia 1944 roku, punktualnie o godzinie 17.00, bojownicy ruchu oporu z Armii Krajowej otworzyli ogień. Wydawało się, że termin został - z taktycznego punktu widzenia - dobrze wybrany. Armia Czerwona stała u wrót miasta, a zachodni alianci wylądowali już w Normandii. „Na przechodzących Niemców zewsząd padał grad kul, dziesiątkował maszerujące kolumny i uderzał w zajmowane przez nich gmachy. W ciągu 15 minut całe miasto zamieszkane przez milion ludzi przekształciło się w pole bitwy" - tak dowódca AK Tadeusz Bór-Komorowski opisywał dramatyczne wydarzenia.
Powstanie warszawskie uchodzi za szczytowy moment polskiego ruchu oporu przeciw Hitlerowi, a zemstą za nie była straszliwa rzeź zgotowana przez oddziały SS i jednostki policji podczas walk, które potrwały ponad dwa miesiące. Wśród żołdaków, dopuszczających się najgorszych czynów, byli członkowie oddziału, który w niemieckiej historii wojskowości stanowi zjawisko wyjątkowe. Jego dowódcą był doktor nauk politycznych Oskar Dirlewanger, którego nazwisko nadano tej jednostce spod ciemnej gwiazdy. Stał on na czele oddziału, który grasując po Europie Wschodniej, zdobył złą sławę z powodu swej skrajnej brutalności. Początkowo służyli w nim tylko kłusownicy, potem większość stanowili karnie przeniesieni żołnierze, a także - to już szczyt cynizmu! - więźniowie obozów koncentracyjnych.
Nie wszyscy z nich ponoszą osobistą winę za nikczemne zbrodnie, ale dopuszczała się ich duża część tego oddziału. W Niemczech nikt do tej pory nie poniósł za to kary. Ani dowódcy, ani ci, którzy strzelali do ludzi, ani ci, którzy wieszali.