Hen, za siódmą rzeką umiarkowania, za siódmą górą oczekiwań krytyki, za siódmym morzem czytelniczych nawyków powieści leży kraina, gdzie nie działa antyczna zasada jedności czasu, miejsca, gdzie akcja powieści wije się, urywa, rozgałęzia na niezliczone wątki, które przecinają się, nakładają, rozmywają - na podobieństwo mikroskopowych obiektów badanych przez fizykę kwantową. To świat spiskowej paranoi, która każe sądzić, że wszystkie elementy stworzenia są ze sobą połączone, ale poszukiwania owego łącznika są skazane na niepowodzenie - bo stopień nieuporządkowania rzeczywistości, czyli tak zwana entropia, nieubłaganie rośnie i nawet jeśli porządkująca zasada została kiedyś przez kogoś (lub coś) gdzieś zapisana, to komunikat raz na zawsze uległ zatarciu. Tą odległą literacką krainą od blisko pół wieku, rządzi tajemniczy władca o nieznanym nikomu poza jego agentem i najbliższą rodziną obliczu (ostatnie zdjęcie pochodzi z lat 50.) - Thomas Pynchon.
Ten amerykański pisarz, który w maju będzie obchodził siedemdziesiąte urodziny, kilka miesięcy temu wydał kolejną powieść - anarchistyczny manifest na czasy wielkich korporacji. Pisał go, podobnie jak większość poprzednich powieści, przez blisko dziesięć lat. Czytajmy więc "Against the Day" dokładnie, czytajmy dwa lub trzy razy, tym bardziej, że następnej powieści Pynchona już, być może, nie będzie. Oddawajmy się lekturze niezwłocznie, bo zanim książka zostanie przetłumaczona na język polski ("Tęcza grawitacji", wcześniejsza powieść pisarza, czekała na przekład blisko trzy dekady) Pynchon może się przenieść tam, gdzie przed paroma tygodniami udał się już Kurt Vonnegut, Jr., drugi wybitny przewodnik po świecie bez Boga i nadrzędnej Idei.
Poemat kwantowy prozą
"Against the Day" to fabularne monstrum o objętości blisko 1100 stron, opowieść rozgrywająca się w cieniu nadciągającej katastrofy, pierwszej wojny światowej, obejmująca ponad 20 lat losów kilkunastu głównych, kilkudziesięciu drugoplanowych i zapewne kilkuset trzecioplanowych bohaterów. Rozpoczyna się w roku 1893, a rozgrywa w ogarniętych kryzysem gospodarczym Stanach Zjednoczonych, kilkunastu krajach bulgoczącego tygla przedwojennej Europy i Azji oraz w targanym rewolucjami Meksyku - na ziemi, pod ziemią oraz w powietrzu. Próby jej streszczenia muszą niestety przypominać stwierdzenie, że Nowy Testament to opowieść o cierpiącym na zaburzenia postrzegania realiów politycznych młodzieńcu z Nazaretu, który doprowadza do ruiny siebie oraz matkę, ale założywszy taki właśnie margines nieścisłości można powiedzieć, iż Pynchon opowiada historię czwórki dzieci niejakiego Webba Traversa, górnika-anarchisty z amerykańskiego stanu Colorado poświęcającego się tyleż pracy na przodku, co sabotowaniu za pomocą dynamitu wszelkiej działalności bezwzględnego magnata węglowego Scarsdale'a Vibe'a, kanonicznego przykładu kapitalisty przełomu XIX i XX wieku ("Skupimy to wszystko, cały ten kraj. Pieniądze mówią, ziemia słucha, gdzie czaili się Anarchiści, gdzie koniokrady uprawiali swój proceder, my poławiacze Amerykanów, zarzucimy nasze sieci"). Vibe wynajmuje płatnych zabójców, Traverse ginie, a jego dzieci - ruszają w świat: Kit podążając ścieżką wiedzy trafia do Getyngi, by tam świdrować tajemnice nowej matematyki; zabijaka Reef przejmuje laseczkę dynamitu po ojcu; Frank daje się porwać fali rewolucji ludowej w Meksyku; córka Lake oddaje strzał w nieoczekiwanym kierunku - wychodzi za mąż za jednego z dwóch rewolwerowców, którzy zabili jej ojca.
Tylko tyle i aż tyle - ponieważ ich zawikłane losy rzutowane są na kalejdoskopowy, nieprzejrzysty, opleciony sieciami niejasnych zależności i skojarzeń obraz epoki, gdy rodziła się współczesność, a w szczególności - współczesna nauka. Granica między tym, co ona dopuszcza, a co pozostaje wyłącznie w sferze fantazji, nie była wówczas wykreślona tak precyzyjnie jak dzisiaj, więc Kit, Frank, Reef i Lake poruszają się na pograniczu tego, co prawdopodobne i tego, co nieprawdopodobne. Gdyby Bolesław Prus jeszcze żył i pił, i ćpał jak Witkacy, i gdyby przyszło mu napisać poemat dygresyjny o fizyce kwantowej, to powstałoby najpewniej coś bardzo podobnego do "Against the Day", który jest - mówiąc w skrócie - pynchonowską anarchizującą i agnostyczną pararealistyczną i metafizyczną kwantową powieścią historyczną o tajemnicy Czasu.
Bandyci czasu
Główny bohater Webb Traverse, którego postrzelony w plecy duch unosi się nad całą powieścią, to w zasadzie alter ego samego Pynchona, który w latach 60. ubiegłego wieku wespół z dwoma młodocianymi ziomkami, literackimi kontrkulturowymi terrorystami - Johnem Barthem, Donaldem Bartheleme - wysadzili w powietrze powojenną realistyczną prozę amerykańską (i nie tylko). Kiedy pył opadł, oczom krytyków ukazała się literatura postmodernistyczna - adekwatne narzędzie opisu rzeczywistości po II wojnie światowej, po Zagładzie, kresie człowieka, po denaturalizacji planety, świata ery konsumpcji i ekspansji technologii. Jej czytelnik zmagać się musi z nadmiarem elementów, znaczeń, których nie sposób sprowadzić do linearnej, jednoznacznej opowieści. Amerykanie, a szczególnie Pynchon - z racji wykształcenia (dwa lata studiów na wydziale fizyki), czerpali pełnymi garściami z dorobku nowej nauki - m.in. fizyki kwantowej i teorii chaosu. Wiadomo już było zatem, że globalnych cech złożonego układu, również powieści, nie można zrozumieć, analizując jego części, jak Isaac Newton przykazał. Ale i ze zrozumieniem cech globalnych był niejaki kłopot - bo tekst to obiekt, pisał francuski filozof Paul Ricoeur, który można oglądać z różnych stron, ale nigdy z kilku naraz. Współtwórca teorii kwantów Niemiec Werner Heisenberg mawiał, że nauka stała się sama w sobie aktorem w grze między człowiekiem a przyrodą (rzeczywistością). Podobnie stać się miało z literaturą.
Dziś Pynchon to pisarz uhonorowany wszystkimi niemal najważniejszymi nagrodami literackimi świata poza Noblem, autor opowiadań, przełomowych, ultraerudycyjnych encyklopedycznych (to znaczy zawierających kompendium wiedzy na temat opisywanej epoki) powieści "V" (1963) i "Gravity'a Rainbow" (1973), błyskotliwej "The Crying of Lot 49" (1966), wystylizowanej do granic możliwości "Mason & Dixon" (1997) oraz uważanej za nieco słabszą, klasycznej w formie powieści "Vineland" (1990). Nie zakłada już ładunków wybuchowych, ale i tak daje nieźle popalić - krytykom i wiernym czytelnikom, wystawiając ich na ciężką próbę wytrwałości i cierpliwości. Dla większości z nich będzie to jedna z największych obok "Ulissesa" Jamesa Joyce'a (bezsprzecznie jeśli chodzi o rozmiary, być może również rangę) powieści, których nigdy nie przeczytają do końca. Bo "Against the Day" to powieść trudna i niewdzięczna, ale - już przeczytana - zachwycająca, i z ukrytym kluczem - który zwykli ukrywać w swoich ostatnich dziełach odchodzący mistrzowie.
Altantyk czasoprzestrzeni
"Against the Day" to powieść pynchonowska - bo dająca dowody typowych dla pisarza skłonności do obscenicznego, ciętego humoru ("Wysadźmy w powietrze wszystkich, a Jezus ich potem posortuje" - mówi jeden z anarchistów), zabaw słowem (T.W.I.T. - skrót nazwy organizacji zwalczającej siły ciemności - to po prostu C.Y.M.B.A.Ł), manipulacji stylem (powieść szpiegowska i detektywistyczna zaprawiana elementami science-fiction i westernu), zamiłowania do zdezawuowanych teorii naukowych (Edmonda Halleya i Johannesa Keplera wizja cywilizacji zamieszkującej wnętrze wydrążonej Ziemi i antyczna jeszcze idea Antychtonu - niewidocznej Przeciwziemi, czyli zasłoniętego przez Słońce brata bliźniaka naszej planety krążącego po tej samej co ona orbicie, ale zawsze znajdującego się w jej przeciwległym punkcie), czy wreszcie obsesyjnemu poszukiwaniu raju utraconego (w mitologii "Against the Day" to, między innymi, podziemne miasto Shamballa leżące gdzieś w Azji Mniejszej) oraz last but not least powracającego w większości powieści Pynchona wątkowi gry na ukulele.
To powieść anarchistyczna - ze względu na formę, wyzywająco jednowymiarowy charakter większości postaci (o czym za chwilę), ale przede wszystkim temat: stanowczy, marksistowski niemal sprzeciw wobec fatalnych stosunków społecznych przełomu wieków, rosnącej dominacji klasy oligarchów (jeden z wielu epizodów powieści dotyczy masakry w Ludlow w stanie Colorado, kiedy to na polecenie właścicieli kopalni zabito kilkunastu strajkujących górników i członków ich rodzin) oraz zdecydowane "nie" wobec dyktatury Czasu.
"Against the Day" to historia agnostyczna, bo głosząca upadek Ducha, zbawienia upatrująca w ówczesnej nauce - wiedzy o fenomenie zwanym eterem słonecznym, a także ukrytym właściwościom światła. Wiedzy która, jak się wydaje bohaterom, pozwala na przeciągnięcie Czasu na własną stronę. To także opowieść kwantowa, bo obfitująca w przypadki zjawisk, które wyjaśnić można jedynie w oparciu o nową fizykę: jedna z bohaterek tuneluje przez zamknięte drzwi; zdarzają się natychmiastowe oddziaływania na odległość; postaci, których wizerunek odbija się w krysztale islandzkiego szpatu, rozdwajają się na dwa oddzielne i samodzielne byty.
To książka pararealistyczna - bo przestawiająca realistyczny obraz przełomu wieków (niezaprzeczalne walory historyczne), na który nałożono drugi - złożony z marzeń i teorii, którymi żyli ówcześni mieszkańcy Europy i Ameryki, w ten sposób, że oba tworzą tę samą warstwę opowieści: szalone, bo niemożliwe do urzeczywistnienia projekty wynalazków Nikola Tesli są z powodzeniem realizowane przez bohaterów powieści, podróże w czasie okazują się możliwe, lęki przed nadciągającą nad Europę katastrofą przybierają realne kształty potwornych istot kryjących się we wnętrzu Ziemi.
No i wreszcie Czas - źródło metafizyki. W nim bohaterowie Pynchona pokładają jedyną nadzieję. Nie bez powodu - doniesienia z frontu nauki były wówczas wielce optymistyczne. Prace genialnych matematyków Davida Hilberta, Bernharda Riemanna i fizyka Hermanna Minkowskiego sugerowały, iż uważana wcześniej za trójwymiarową przestrzeń skrywać może dodatkowy, czwarty wymiar, który może okazać się skrótem do lepszych czasów. Ale ten promyk nadziei okaże się złudny. Mr. Ace, gość z przyszłości, jeden z tak zwanych Intruzów, którego spotykają bohaterowie "Against the Day", donosi bowiem: "Jesteśmy tu między wami tymi, którzy szukają schronienia przed naszą teraźniejszością - waszą przyszłością - czasu ogólnoświatowego głodu, wyczerpanych złóż paliw kopalnych, skrajnej nędzy - końca kapitalistycznego eksperymentu. Kiedy tylko zrozumieliśmy tę prostą termodynamiczną prawdę, że zasoby Ziemi są ograniczone, że w istocie wkrótce się wyczerpią, cała kapitalistyczna iluzja legła w gruzach. Ci z nas, którzy głosili tę prawdę zostali uznani za heretyków, wrogów obowiązującej wiary ekonomii. Jak religijni odszczepieńcy w dawnych czasach, zostaliśmy zmuszeni do emigracji, i nie mieliśmy wielkiego wyboru, jak tylko wyruszyć w rejs przez ten ciemny - czterowymiarowy Atlantyk znany jako czas".
Być może dlatego, że Czas, w szczególności najbliższa przyszłość, nie daje nadziei, niektórzy bohaterowie "Against the Day" skłaniają się ku modlitwie lub matematyce, co, zdaniem wielu filozofów, znaczy mniej więcej to samo. Leszek Kołakowski pisał w "Mini wykładach o maxi sprawach": "Jedna i druga - matematyka i mistyka - otwierają nam drogę, na której, jak się nam wydaje, możemy uciec od historycznej przypadkowości naszego bytowania, od czasowości, od ograniczoności przestrzennej i od niepewnego, kruchego statusu naszej cielesności".
Całkowanie czasu
Nie ma pewności, jak to u Pynchona, który starannie zaciera ślady wszelkich znaczeń, co do pochodzenia tytułu powieści. Być może jest to fragment angielskiego zapisu listu II świętego Piotra, w którym apostoł pisząc, że "obecne niebo i ziemia (...) zachowane są dla ognia na dzień sądu i zatracenia bezbożnych ludzi" (Biblia Wujka) zapowiada rychłe nadejście Królestwa Niebieskiego. Nadejście czego lub kogo zwiastowałby wówczas Pynchon - Chrystusa, oświeconych ekologicznie i uwrażliwionych społecznie, lewicujących demokratów czy wreszcie kosmitów? Czytelnik musi orzec sam. Być może jednak, spekulują krytycy, "Against the Day" to literalne przełożenie francuskiego terminu contre-jour, który oznacza fotografię z kontry, pozbawione szczegółów w jasnych i ciemnych obszarach kadru, kontrastowe zdjęcie wykonywane pod światło. Ta interpretacja jest szczególnie intrygująca, ponieważ, po pierwsze, tłumaczy szkicowy, celowo pozbawiony głębi, jakby uśredniony matematycznie rysunek bohaterów powieści, które stanowią jedynie sztafaż fresku przedstawiającego świat przełomu wieków. W finale książki zdają się odchodzić, jak Reef Traverse, "pochłaniani przez ruchliwość setek oddzielnych przyszłości, których przeznaczenie może zostać opisane wyłącznie w statystyczny sposób". Interpretacja "fotograficzna" jest frapująca również dlatego, że kieruje ostre światło na jeden z końcowych epizodów powieści, który nosi wszelkie znamiona klucza do całej historii.
Oto powieściowi Roswell Bounce i Merle Rideout prezentują swój zadziwiający wynalazek, maszynę ożywiającą fotografie: "Wykonanie zdjęcia przypomina to, co profesorowie matematyki nazywają 'różniczkowaniem' równania ruchu - zamrożenie tego ruchu do postaci bardzo krótkiej chwili między otwarciem i zamknięciem migawki. Pomyśleliśmy więc - jeśli zrobienie zdjęcia przypomina wyciągnięcie pierwszej pochodnej, to może moglibyśmy znaleźć sposób na odwrócenie tego procesu, wyjście od nieruchomej fotografii i jej scałkowanie, odzyskanie funkcji pierwotnej i przywrócenie jej ruchu... może nawet życia..." Postaci ze zdjęć poddanych takiej obróbce zaczynają się poruszać, a w końcu, wychodzą z kadru i zaczynają wieść samodzielne życie. Gdzie? Na kartach powieści Thomasa Pynchona, rzecz jasna - niemłodego już demiurga, który w swojej ostatniej, być może przedostatniej, powieści po raz pierwszy chyba zdradza jedną z tajemnic swojego warsztatu.
Gdzieś w jednej z szuflad jego biurka dociekliwy literacki detektyw znalazłby prawdopodobnie plik czarno-białych fotografii, z których pisarz "odcałkował" to, co to lata temu zróżniczkowało światło. Odwrócił entropię, cofnął czas - użył tej samej magii sztuki, której Ingmar Bergman użyczył staremu żydowi Isaakowi z filmu "Fanny i Aleksander", by ten niewyjaśnionym przez zdrowy rozsądek sposobem uratował dzieci z niewoli surowego biskupa. "Against the Day" to tylko tyle i aż tyle, mały prztyczek Pynchona w nos Ponurego Żniwiarza, i - o czym nie należy zapominać - duży kopniak w zadek Zachłannych Republikanów.